Subskrybuj
Wywiady

Jacek Bąk dla PF: "W Katarze nie wiedzieli, co to znaczy kryć strefą. Trener wiązał chłopaków gumami...

2020-11-17

Dziesięć lat temu karierę zakończył jeden z najwybitniejszych reprezentantów Polski. Jacek Bąk podczas swojej kariery widział jak rodziła się legenda Ronaldinho i zdobywał mistrzostwo i wicemistrzostwo Francji w jednym sezonie. Z 96-krotnym reprezentantem Polski porozmawialiśmy o jego bogatej karierze sportowej, największych porażkach i rozczarowaniach. Bąk, choć nie pokazuje się często w mediach, udowadnia że dla każdego piłkarza istnieje życie po karierze.

Rozmawiamy dziesięć lat po zakończeniu przez pana kariery. Jacek Bąk podczas kariery był bardzo widoczny (także pod względem modowym). Dziś rzadko pojawia się Pan w mediach. W 2010 roku mówił pan ze istnieje życie po piłce. Podtrzymuje Pan tę tezę?

Wiadomo. Jak to się mówi „życie po życiu”, trzeba znaleźć swoje miejsce na świecie. Nigdy nie byłem taki, żeby pchać się na to przysłowiowe publiczne szkiełko. Coś tam sobie dłubię. Od pewnego czasu działam przy transferach, trzy lata temu współpracowałem z Przemkiem Pantakiem, ale się rozstaliśmy. Teraz pomagam synowi w biznesie menedżerskim, działamy wspólnie z Tomkiem Kłosem. Zaczęliśmy od młodych piłkarzy, będziemy starali się to rozwijać.

Po karierze był też w pana życiu epizod w Motorze Lublin. Czy z perspektywy czasu żałuje pan wejścia do tego klubu już w innej roli, niż w roli piłkarza?

Zgadza się, zostałem namówiony, ale wszedłem tam bardziej powierzchownie, niż w stu procentach. Z perspektywy czasu wiem, że to był błąd. Miałem jakieś akcje, ale to było bardziej wejście jedną nogą. Na pewno lepsze byłoby zaznaczenie swojej obecności „dwoma kopytkami”.

Oczywiście Motor zawsze jest, był i będzie dla mnie szczególnym klubem. Tak jak i sam Lublin. Tutaj się urodziłem, żyję i pewnie tutaj umrę [śmiech].

Wszedł pan do profesjonalnego futbolu bardzo wcześnie. Piłka była w pańskim życiu od zawsze, bo wiem, że Pana tata był w przeszłości bramkarzem. Debiut w Motorze w wieku 16 lat, jak pan wspomina te czasy? Często zawodnicy z sentymentem wracają do lat 90.

Powiem tak - nie było łatwo w tych czasach, hierarchia była ustalona. Tamta szatnia była w stanie sporo nauczyć młodego zawodnika. Sprzątaliśmy piłki, układaliśmy pachołki, ale ja zawsze wychodziłem z takiego założenia, że chcę grać w piłkę. Wiadomo, że to właśnie w Motorze wypłynąłem na szerokie wody, a później się tam utrzymałem. Tak jak wspominałem. Mam bardzo duży sentyment do Lublina. Szkoda, że nie ma tutaj wielkiej piłki. Jest piękny stadion, szkoda że nie gra na poziomie Ekstraklasy albo chociaż I ligi.

Kolejnym miastem, które na pewno zajmuje szczególne miejsce w pana sercu jest Poznań. Czy właśnie w Poznaniu stał się pan prawdziwym mężczyzną?

Oczywiście, że tak. Pamiętam jak to wyglądało w 1992 roku. Lublin to był, można powiedzieć, blok Polski C. Pojechałem do Poznania, to czułem się jakbym był za granicą. Inne samochody, bardziej kolorowo, zupełnie inne życie. Jasne, że 19-latek który wyjeżdża z dala od domu, musi szybciej dojrzeć. To było pierwsze zetknięcie z naprawdę dużą piłką. Przebieraliśmy się w takiej szatni dla młodzieży, a obok Okoński, Araszkiewicz, Skrzypczak, Łukasik. To byli naprawdę wspaniali zawodnicy, którzy wcześniej byli idolami.

Przeskok z Motoru do Lecha był ogromny, to jak w takim razie nazwać pana wyjazd do Francji? 1995 rok i transfer do Lyonu. Czy były jakieś inne oferty, czy Olimpijczycy byli jedyną opcją?

Było zapytanie z Montpellier i chyba z FC Metz. Z tego co pamiętam, to z Montpellier było chyba nawet rok wcześniej. Uznałem jednak, że lepiej zostać w Polsce i zagrać jeszcze jeden sezon. Jechałem samochodem na wakacje i zadzwonił do mnie Roman Jakóbczak, że jest taka oferta. Rozmawiałem z Tadeuszem Fogielem, no i zdecydowałem się na Lyon. Spakowałem się, wsiadłem i ruszyłem do Francji, aż w 2010 roku skończyłem swoją karierę i wróciłem do Lublina.

Z Lyonem łączy się pana największy zawód związany z klubową karierą? Mimo lat spędzonych w wielkim klubie zabrakło stempla europejskiego. Chodzi mi oczywiście o Puchar UEFA i dwumecz z Bolonią.

To był sezon 1998/99, pamiętam. Nie ułożyło nam się wtedy pierwsze spotkanie na wyjeździe, straciliśmy głupie bramki i przegraliśmy 0:3. W rewanżu było nam trudno to odrobić, no i się nie udało.

Czasami tak bywa. Pamiętam sezon później w Pucharze UEFA graliśmy z Werderem Brema. Wygraliśmy 3:0 u siebie, a w rewanżu przegraliśmy 0:4. Pewnie, że żal ale ja traktuję to jako piękno piłki.

Tym bardziej żal, że tamten zespół Lyonu naprawdę musiał budzić respekt. Kogo z tych gwiazd zespołu OL wspomina pan najlepiej?

Dla mnie najlepszym piłkarzem tego Lyonu był Sonny Anderson. Kapitalny napastnik, taki, który potrafił strzelić gola z naprawdę każdej pozycji. Był Juninho znany ze świetnych, silnych i precyzyjnych rzutów wolnych. Bardzo ciężki do upilnowania czy to podczas treningów, czy meczów był Ludovic Giuly. Niezwykle szybki, taki filigranowy zawodnik. Był jeszcze Edmilson. Powiem tak – to chyba najlepszy technicznie piłkarz, jakiego widziałem na pozycji środkowego obrońcy. Można było się od niego naprawdę uczyć techniki, wyprowadzenia piłki. Bajeczny pod tym względem.

Sezon 2001/02 to pewnie najdziwniejszy sezon w pańskiej karierze. Zdobył pan wtedy mistrzostwo i wicemistrzostwo Francji jednocześnie.

Tak, w połowie sezonu odszedłem do Lens. Jacques Santini przestał na mnie stawiać w Lyonie. Był Edmilson, świetny zawodnik, bardzo go cenię. Oprócz tego Caçapa, czy Muller to byli zawodnicy mojego pokroju. Może nawet trochę słabsi. Edmilson pytał nawet na treningach: „Jacek, czemu nie grasz?”. No widocznie nie było mi dane. Na początku tego sezonu zagrałem w jednym meczu, strzeliłem gola z Bastią, ale no cóż, później nie stawiano na mnie. Widocznie tak miało być.

Odszedłem do Lens, gdzie walczyliśmy do końca sezonu o mistrzostwo Francji, ale ostatecznie Lyon okazał się być lepszy.

Motywacja na ostatni mecz sezonu, już w barwach Lens pewnie była podwojna. Strzelił pan wówczas bramkę Lyonowi.

Tak, przed ostatnią kolejką mieliśmy jeden punkt przewagi nad Lyonem. Grałem wtedy z kontuzją… palca. Zagrałem nie na swojej pozycji, bo Joel Muller wystawił mnie na prawej pomocy. Zacząłem wtedy pomstować, ten palec się odzywał i musiałem zejść po pierwszych czterdziestu minutach. No rzeczywiście strzeliłem wtedy bramkę kontaktową. To był taki początek serii Lyonu, który później szturmem wziął Ligue1. Wiadomo, nie zdarza się to często, że zawodnik w jednym sezonie zdobywa mistrzostwo i wicemistrzostwo kraju.

Stratę mistrzowskiego tytułu zrekompensował pan sobie grą w Lidze Mistrzów. W sezonie 02/03 rywalizowaliście z naprawdę potężnymi zespołami.

Bayern, Milan i Deportivo. No niezła grupa, faktycznie. Do tej pory mam ślad po starciu z Clarence’m Seedorfem. Trochę złośliwie wjechał mi w lewą nogę, przejechał mi równo. Po tym wejściu było mi widać troszkę kość. Miałem wtedy okazję zmierzyć się z najlepszymi napastnikami na świecie. Pamiętam, że Szewczenko był bardzo nieprzyjemny do grania. Szybki, dynamiczny, mobilny. Podobne wspomnienia mam zresztą nie tylko z Ligą Mistrzów. Pamiętam, jak do Ligue1 wchodził Ronaldinho. Grałem przeciwko niemu w barwach Lens, wygraliśmy 1:0, ale już wtedy wiedziałem, że to będzie ktoś. Nietuzinkowy piłkarz. Zdecydowanie najlepszy piłkarz, przeciwko któremu grałem. Pewnie, mierzyłem się z Rivaldo, Makaayem, Bergkampem, Kluivertem, ale Ronaldinho był kimś naprawdę niesamowitym.

Czy pobyt w Lens był najbardziej wesołym okresem w pana karierze? Sporo kolorytu wnosili piłkarze z Afryki.

Oj, to prawda. Największym takim rozrywkowym śmieszkiem był El-Hadji Diouf.

Czasami było tak, że wracał z imprezy, kładł się spać, a wieczorem strzelał dwie bramki. Wielki talent wykazywał Seydou Keita, bardzo się cieszę, że później przeszedł do Sevilli. Robił karierę w Barcelonie, Romie. Wspaniały piłkarz. Na pewno piłkarze z Czarnego Lądu dodawali sporo kolorytu tej drużynie.

Jeden z młodszych piłkarzy Lens, który wówczas wchodził do zespołu Benoit-Assou Ekotto, późniejszy gracz Tottenhamu zasłynął stwierdzeniem, ze nie traktuje piłki jako pasji, tylko jako normalną pracę. Zgadza się pan z takim podejściem?

Dla mnie futbol to było hobby, które stało się sposobem na życie. Na początku kariery też nie myślałem o tym, że będę zarabiał na piłce pieniądze i będzie ona w stanie zapewnić mi życie na dobrym poziomie. Tak się złożyło, że zostałem piłkarzem. "Bozia dała" i mogłem realizować swoje marzenia z dzieciństwa.

Nie mogę nie spytać pana o czas spędzony w Katarze. Czy to prawda, że piłkarze nie wiedzieli tam co to znaczy kryć strefą?

Tak było. Pamiętam, jak był rzut rożny, to tamtejsi piłkarze nie wiedzieli jak się ustawić pod względem krycia. Trener wiązał ich czasami takimi gumami, żeby pokazać jak mają trzymać ustawienie. Trenerem wtedy był Rabah Madjer, a odprawy trwały po półtorej godziny. Czasami zdarzało się przysnąć na nich! Potrafiliśmy się z nim dogadać po francusku. Trzymaliśmy się w takiej grupie francuskojęzycznej. Był Mpenza, był też Kameruńczyk Olembe, czy wspominany przeze mnie wcześniej Sonny Anderson. Trener jak miał nam coś do przekazania, to robił to w dwie minuty, a pozostałym wyjaśniał taktykę nawet przez półtorej godziny. Co do Madjera, nie był długo. Zapamiętałem go trochę jako takiego dyktatora.

Karierę zakończył pan w Austrii. Spodziewał się pan, że liga austriacka rozwinie się tak bardzo od momentu zakończenia przez pana kariery?

Dla mnie to była taka mini-Bundesliga. Bardzo poukładana taktycznie, zdyscyplinowana. Pamiętam, że jak przychodziłem do Austrii Wiedeń, to grał tam Jocelyn Blanchard – mój kolega z Lens. Grał tam już kilka lat i też na początku był bardzo pomocny dla mnie.

Co do rozwoju, to widać to nawet na poszczególnych przykładach piłkarzy. Na jeden z obozów do Marbelli pojechał z nami David Alaba. Widać w nim było spory potencjał, potem zadebiutował w reprezentacji Austrii jako najmłodszy piłkarz w historii. Gdzie jest dziś? Jest jednym z najlepszych obrońców na świecie, gra w Bayernie Monachium. 

Kariera klubowa bogata, nie mniej ta reprezentacyjna. Z tego co naliczyłem zagrał pan aż u ośmiu selekcjonerów.

Zaufał mi trener Andrzej Strejlau, ale nie chciałbym wyróżniać jednego szkoleniowca. Z Beenhakkerem awansowaliśmy na pierwsze EURO w historii, z Janasem i Engelem na Mundiale. Nie chciałbym nikogo z nich wyróżniać.

W wywiadzie dla „Polska the Times” mówił pan, że gdy głowa nie dojeżdża, zdarzają się błędy. Był pan na trzech wielkich turniejach. Porażki w którym żałuje Pan najbardziej?

Najbardziej chyba żałuję Korei. Awansowaliśmy do Mistrzostw Świata w dobrym stylu, ale na turnieju wyglądało to już źle. Przegraliśmy pierwszy mecz z Koreańczykami 0:2. Gospodarzy niosła fala, może trochę i sędziowie, ale nie powinniśmy tamtego meczu przegrać.

Podczas reprezentacyjnej przygody zdarzały się także nietypowe sytuacje. Co wydarzyło się przed meczem z Belgią w eliminacjach do EURO? Wygraliśmy to spotkanie po golu Radosława Matusiaka.

Przed meczem zadzwonił do mnie jakiś dziennikarz i proponował jakieś pieniądze w zamian za zrobienie karnego. Mówił, że przekaże mi 10 tys. euro. Zgłosiłem to do Beenhakkera, ale temat się urwał. UEFA gdzieś też się do mnie potem zgłaszała w tej sprawie, ale żadnych konkretów nigdy nie było. Dobrze, że wygraliśmy, bo to był mój najtrudniejszy mecz w życiu. Grałem ze sporym bagażem na głowie, pilnowałem Mpenzy, który był moim kolegą klubowym.

Skończył pan grę w reprezentacji z 96 meczami na koncie. Nie kusiło, by dociągnąć do setki?

Nie, nie chciałem grać na siłę. Dzwonił do mnie trener Stefan Majewski w 2009 roku, ale odmówiłem przyjazdu. Setka była na wyciągnięcie ręki, ale uznałem, że powiem pas.

Wchodził pan do reprezentacji jako młody zawodnik. Na początku kadencji Jerzego Brzęczka pamiętam jak mówił Pan, że kluczowe jest wprowadzanie młodych zawodników. Jest Pan zaskoczony, że selekcjoner aż tak odważnie stawia na młodzież? Także na Pana pozycji, czyli środku obrony.

Fajnie, że jest taka możliwość wprowadzania tych piłkarzy. Widzimy, jak gra Lech Poznań. Moder, Kamiński – to są bardzo perspektywiczni zawodnicy. Jóźwiak pojechał do Derby. Walukiewicz i Bochniewicz też dostają swoje szanse – obu znam. Lepiej Bochniewicza, znakomita lewa noga, przerzut, silne podanie. Narybek w reprezentacji zawsze jest potrzebny, świeża krew jest potrzebna w każdej drużynie.

Nie mogę nie zapytać o ligę francuską. Wraca do polskiej telewizji, będzie transmitowana. Były już zapytania, czy odwiedzi pan studio?

Pojawiły się propozycje, ale nie wiem czy się pojawię. Może zaszyję się w swoim zaciszu i będę spokojnie śledził te rozgrywki sprzed telewizora [śmiech].

Filip Macuda