Subskrybuj
Reprezentacja

W poszukiwaniu piękna - sto dni do EURO 2020

2020-03-03

Choć koronawirus dotarł już do Europy, w niektórych ligach odwołano mecze, a nawet całe kolejki, to w podświadomości europejskiego kibica na horyzoncie pojawia się coś, co - miejmy nadzieje - zamroczy nasze umysły od 12 czerwca do 12 lipca. Mistrzostwa Europy, EURO, czempionat - nazw turnieju jest wiele, natomiast na końcu pozostaje jeden cel - prymat na Starym Kontynencie. Na sto dni przed rozpoczęciem XXVI finałów piłkarskich mistrzostw Europy nie pochylę się jednak nad stanem reprezentacji Polski, potencjalnymi faworytami, czy czarnymi końmi. Pozwolę sobie wrócić do wydarzeń sprzed blisko 12 lat.

Dlaczego akurat do roku 2008? Z metrykalnego punktu widzenia to mój pierwszy wielki turniej oglądany od deski do deski i z pełną świadomością. Nie jest niczym nowym, że życie kibica jest naznaczone sentymentalizmem. To, że dziewicze mistrzostwa są przez nas mitologizowane to absolutna normalność. Choć od tego czasu rozegrane zostały kolejne dwa czempionaty o europejski prymat i trzy mundiale, to EURO, którego w 2008 roku gospodarzami byli Austriacy i Szwajcarzy, nadal traktuję jako najlepszy wielki turniej widziany oczami kibica. 

W tym przypadku owa mitologizacja mistrzostw ma jednak sporo uzasadnienia. Mimo, że czas biegnie nieubłaganie, to przed oczami wciąż mam niesamowitego Andrieja Arshavina, który niczym car prowadzi wielką Rosję, do półfinału turnieju. Drużynę, która potrafiła się podnieść po, wydawać by się mogło knock-downie w pierwszej rundzie - porażce z Hiszpanią 1:4 inaugurującej dla niej zmagania grupowe. Widzę Romana Pavlyuchenkę - rosłego napastnika - bohatera meczu z Holandią - absolutnie sensacyjnego triumfu w ćwierćfinale nad rozpędzoną wydawać by się mogło ekipą Oranje. 

Z drugiej strony pamięcią sięgam do niesamowitej drogi Turków. Piłkarze znad Bosforu, podobnie jak Rosjanie, nie rozpoczęli udanie turnieju. Porażka z Portugalią okazała się dla nich lekcją pokory, która zaprocentowała w następnych spotkaniach. Prowadzeni przez charyzmatycznego Fatiha Terima odrobili straty w meczu ze Szwajcarią, a w wieńczącym fazę grupową starciu o wszystko przeciwko Czechom zdobyli się na fantastyczną pogoń. Po golach Jana Kollera i Jaroslava Plasila przegrywali 0:2, ale w ostatnich piętnastu minutach odwrócili losy meczu i pokonali faworyzowanych rywali 3:2. Gdzieś w podświadomości ośmioletniego wówczas chłopaka stali się prawdziwymi herosami. 

To właśnie podczas EURO 2008 obejrzałem prawdopodobnie najbardziej emocjonujący mecz w mojej piłkarskiej drodze kibica - a następnie dziennikarza. Ćwierćfinałowe starcie Chorwatów z Turkami przeszło do legendy turniejów o Puchar Henriego Delaunaya. Vatreni zdobyli bramkę na 1:0 w 119 minucie spotkania, ale waleczność i tyrtejski charakter Turków znów dał o sobie znać już w doliczonym czasie gry drugiej połowy dogrywki. Semih Senturk strzałem rozpaczy doprowadził do wyrównania, a w rzutach karnych rozbici Chorwaci okazali się gorsi. Spudłowali wówczas przyszli-wielcy, Ivan Rakitić i Luka Modrić. To był dla nich chrzest bojowy - przecież dekadę później poprowadzili swoją reprezentację do największego sukcesu w historii chorwackiego futbolu - wicemistrzostwa globu. 

To właśnie te dwie drużyny, obok triumfującej w przepiękny sposób Hiszpanii, zapadły mi w pamięć najbardziej. Waleczni Turcy, piękni Rosjanie - półfinaliści tamtego turnieju. Obie uosabiały to co w futbolu cenię najbardziej - determinację i radość z gry. Gdyby wówczas połączyć je w jedną całość stanowiłyby dla mnie drużynę idealną. Znalazły swoją drogę i co najważniejsze ta droga okazała się skuteczna. Kto bowiem przed turniejem widziałby Sborną w czwórce najlepszych drużyn turnieju? Kto mógł przypuszczać, że Turcy, którzy na EURO powrócili po ośmiu latach przerwy ugrają tak wiele? 

Na sto dni przed rozpoczęciem kolejnych, miejmy nadzieję, wspaniałych mistrzostw zastanawiam się kto tym razem znajdzie w sobie piękno. W analogicznej sytuacji jak ja przed dwunastu laty będą przecież tysiące, jeśli nie setki tysięcy dzieciaków na całym świecie. Kto wie, być może drogą Turków lub Rosjan podąży reprezentacja Jerzego Brzęczka. Życzę jej tego z całego serca.

Filip Macuda